Peruki

wpis siódmy: ROCZNICA

O nadziei na odzyskanie włosów i tym jak nie zwariować w peruce na urlopie…


Dzisiaj jest dla mnie dzień szczególny, bo dokładnie w dniu ataków terrorystycznych w USA, dowiedziałam się, że choruję na łysienie plackowate. Mój problem zaczął się w wakacje. Pierwsze dni roku szkolnego spędziłam w chusteczce na głowie, ukrywając bardzo rzadkie włosy. Rodzice zabiegali o pomoc lekarzy i wreszcie BINGO! Zostałam poinformowana, że jestem łysiejącą nastolatką i, że nie ma sposobu na szybkie poradzenie sobie z tą sytuacją. To był dla mnie bardzo symboliczny dzień, patrzyłam jak walą się wieże WTC, a ich gruzy jakby runęły mi wprost na barki. Lata mijały bardzo szybko, a leku jak nie było tak nie ma.


Nie tracę jednak nadziei. Co rusz słyszę o badaniach prowadzonych nad ustaleniem przyczyn mojej choroby, co mogłoby skutkować odkryciem leku. Czasem nawet wyobrażam sobie, że będę włochatą staruszką. Nie zawieszam natomiast życia na kołku, nie czekam na lek jak na zbawienie. Trochę nawet bałabym się funkcjonowania z włosami wyrastającymi z mojej głowy. Po prostu nie pamiętam jak to jest. Poważnie mówiąc to ja, jak i wielu mnie podobnych, ale całkowicie anonimowych osób chorujących na łysienie plackowate, bardzo czekamy na skuteczną i BEZPIECZNĄ terapię.

Uleczyć chcemy nie tyle ciało, ile duszę. Życie z permanentnym „mankamentem” urody łatwe nie jest. Moim zdaniem chodzi głównie o pogodzenie się z utratą i faktem, że włosy mogą, ale wcale nie muszą wrócić. W związku z tym, chcąc wtopić się w tłum, już zawsze konieczne będzie noszenie peruk, systemów włosów czy rozmaitych turbanów. Takie poczucie bycia na coś skazanym wywołuje bunt, sprawia, że czujemy się gorsi i w jakimś sensie niekompletni. Właśnie dlatego uważam, że alopecja to choroba naznaczająca bardziej psychikę aniżeli ciało. Łysienie plackowate trwale zmienia wygląd zewnętrzny chorego, a to wpływa na jego zachowania. Utrudnia interakcje z innymi, z którymi boimy się bliskości. Sprawia, że bardziej krytycznie postrzegamy siebie, a w rezultacie nie zawsze się lubimy.

Choć jestem dzisiaj w zupełnie innym punkcie emocjonalnym niż 17 lat temu, to przeszłam bardzo różne etapy. Od złości i agresji, przez depresję, akcje intensywnego szukania rozwiązań, po branie życia takim, jakie jest, a czasem zwyczajnie nie jest idealne. Stąd, kiedy odwiedza mnie ktoś bardzo zagubiony i jednocześnie przerażony zaraz po usłyszeniu diagnozy – mówię mu, że w najgorszym razie będzie w mojej sytuacji. Bez włosów na ciele da się fajnie i szczęśliwie żyć. Wcale też nie trzeba wyglądać niekonwencjonalnie i wiecznie czuć się ograniczonym.


À propos wolności: przed kilkoma dniami wróciłam z urlopu. Komfortowe rozwiązanie w zakresie włosów jest dla mnie podczas wakacji podwójnie ważne. Po pierwsze dlatego, że jest gorąco, a wtedy człowiek bardziej odczuwa dyskomfort noszenia czegoś na głowie, a po drugie, ponieważ fundując sobie tygodniowy urlop chcę ładnie wyglądać bez konieczności spędzania długich godzin w dusznej łazience. Chodzi o to, aby czuć się atrakcyjną i móc robić wszystko, na co ma się ochotę. Wiele osób w panice przed wyjazdem do spa czy na urlop pyta mnie jak sobie poradzić. Jest co najmniej kilka sposobów zorganizowania sobie fajnego wypoczynku tak, aby o włosy się nie martwić i nie czuć się skrępowanym wobec znajomych. Opowiem Wam jak ja podchodzę do tej sprawy.

Szukając ciekawych miejsc do odwiedzania zwracam uwagę na to, aby były wietrzne. Unikam murów, chcę powietrza, oceanu, morza i klimatyzacji. Peruki i systemy lubią wiatr, który nawet w najgorętsze dni przynosi potrzebną ochłodę.

Na tygodniowe wakacje zabieram 2 podobne do siebie systemy włosów. Jedne mam na głowie, a drugie ładnie umyte i pachnące w walizce w pudełeczku. W tych na mojej głowie swobodnie chodzę wszędzie, łącznie z plażą czy basenem, do momentu, kiedy nie wyglądają już świeżo. Z reguły zajmuje to około 3 dni.

Podczas pływania czy kąpieli słonecznych z wygody nie moczę głowy. Mój ulubiony styl pływacki to „odkryta żabka”, lubię też dryfować na materacu. Dłuższa ekspozycja słoneczna zmienia kolor każdych włosów, więc zawsze staram się je chronić pod kapeluszem. Nie ma wtedy ryzyka udaru, buzia mniej mi się starzeje, a w dodatku wyglądam bardziej glamour. Przed wakacjami nawet w sieciówkach znajdziecie masę modeli nakryć głowy, które pasują do różnych stylów. Kupując zawsze wybierajcie takie o rozmiar większe, aby pomieścić pod nim związane w koczek włosy. Mój patent jest taki, że albo czeszę sobie warkocz dobierany, albo spinam włosy klamerką. Nigdy nie noszę kapelusza czy turbanu bez włosów pod nimi. Nic nie robię bez włosów, bo nie czuję się z tym komfortowo. Rzecz jasna chcąc zachować naturalny wygląd fryzury w upalne dni stosuję do przytwierdzenia systemu taśmy wodoodporne i szczególnie dbam o to, aby naokoło mieć wpuszczone tzw. baby hair. Wygląda to fajnie, więc bez kompleksów chodzę w rozmaitych upięciach.

Po upływie wspomnianych wcześniej kilku dni, kiedy moje włosy nie wyglądają już tak ładnie, jak lubię, po plaży, zaczynam zakładać piękne włosy z pudełeczka. Chodzę w nich wieczorem, aby przed snem znowu zmienić je na te „gorsze”. Wtedy rano wystarczy założyć tylko kostium kąpielowy, sukienkę i można iść się opalać. Nie ma też stresu związanego z dzieleniem pokoju z niewtajemniczonymi. Spanie w dobrze dobranym uzupełnieniu włosów może być bardzo wygodne. Wiem co mówię, śpię tak prawie 17 lat.

Gdyby zdarzyło się tak, że włosy zamoczę w basenie z chlorowaną wodą lub morzu to: po pierwsze opłukuję je natychmiast pod prysznicem na plaży i jeszcze tego samego dnia je myje na swojej głowie, a po rozczesaniu (na czas kolacji) zostawiam je do naturalnego wyschnięcia. Wtedy dostają one bardzo wakacyjnego wyglądu tzw. surferskich fal.

Oczywiście, aby tak funkcjonować na wakacjach trzeba mieć 2 pary naturalnych „włosów alternatywnych”, z jedną sztuką też da się przeżyć- robiłam tak wiele razy, ale zwyczajnie wtedy trzeba poświęcić pielęgnacji systemów więcej uwagi, na co na wakacjach zwyczajnie nie lubię tracić czasu. Mój sposób ma jeszcze jedną zasadniczą zaletę: nie trzeba wozić ze sobą całego majdanu plastikowych główek, tabunu szczotek i kosmetyków. Oczywiście na co dzień w domu zalecam stosowanie dedykowanych preparatów poprawiających wygląd włosów naturalnych, ale jadąc na 7 dni z powodzeniem można umyć włosy hotelowymi szamponami i odżywkami na swojej własnej głowie. Mój stały ekwipunek to grzebień z szerokimi zębami i olejek na końcówki włosów, który ładnie je nawilża i chroni przed czynnikami zewnętrznymi.

Jak widzicie mam to wszystko dosyć mocno przemyślane. Tak to już jest: żeby bawić się beztrosko trzeba się najpierw przygotować. Pamiętające natomiast, że dzielę się z Wami moim sposobem, bo przetestowałam już kilka i ten zdecydowanie najbardziej mi odpowiada. Jeśli Wam sprawdza się co innego to też fajnie. Gdybyście mieli jakiekolwiek pytania lub potrzebowali porady indywidualnej – piszcie, bo jestem dla Was.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *